sobota, 14 lutego 2015

Powrót do przeszłości

Robiłam przegląd niepotrzebnych plików na komputerze i znalazłam to... aż mi się łezka zakręciła w oku, że nie potrafiłam tego wymazać z pamięci mojego laptopa, chociaż to tak denne! 
__________________________________________

Czwórka dzieci siedziała sama w domu, na dywanie pilnowane przez najstarsze.
Kim były te dzieci? Herosami, a właściwie dziećmi herosów. Dwunastoletnia Ariana di Angelo i jej dziesięcioletni brat, Jack. Dziewięcioletnia Elspeth Jackson i sześcioletnia Marta Zhang. Ariana była buntowniczką, krnąbrna, lubiącą sypnąć jakimś nie zawsze miłymi komentarzami. Z wyglądu była całą Thalią. Miała czarne włosy, jej oczy były niebieskie, a na twarzy malowały się ledwo widoczne piegi. Jack był jej przeciwieństwem, a i tak byli zgodnym rodzeństwem. Jack miał tak jak ona czarne włosy, ale na tym podobieństwo się kończyło. Jego oczy były brązowe, cera oliwkowa, a na twarzy brak jakichkolwiek piegów. Z charakteru byli jednak bardziej do siebie podobni, Jack zawsze umiał podnieść na duchu i tak jak siostra, czasami wnerwić. Co do Elspeth, z wyglądu była zawsze wykapanym ojcem, a charakteru przypominała Annabeth. Jej włosy sięgały łokci, oczy tonęły kolorze morskich fal. Marta wyglądała, jakby była stworzona na podobieństwo Franka, jej włosy były ślicznie czarne, do ramion, skręcone w loki. Jedyną z rzeczą, jaka różniła ją od ojca, były złote oczy, które dodawały jej twarzy uroku.
- Ej, słyszeliście, że ciotka Piper sprawiła sobie kota? - zagadnęła resztę ciekawskich dzieciaków Marta.
- Zabić zanim zniesie jaja! - zawołał momentalnie Jack, Elspeth pokręciła głową z niedowierzaniem.
- Oj, Jacku di Angelo... nawet ja wiem, że koty to ssaki... - powiedziała z westchnieniem. Ariana odchrząknęła.
- Ktoś dobija się do drzwi. Kto idzie odciąć mu głowę? - zapytała dziewczynka. Nikt nie odpowiedział. - Trudno, sama zabiję Valdeza...
Leniwie wstała z kolorowego dywanu w pokoju i ruszyła do drzwi. Gdy była prawie przed nimi otworzyły się, a ona dostała nimi brutalnie w twarz. W wejściu pokazała się głowa siedmiolatka z talią kart w jednej ręce i śrubokrętem w drugiej. Omiótł pomieszczenie dzikim spojrzeniem, i w końcu wszedł z krzykiem wymachując kartami, a niektóre z nich wypadły mu z dłoni. Omal co nie nadział się na własny śrubokręt. W ogóle, kto daje siedmiolatkowi z ADHD takie rzeczy...?
- Patrzcie, co mam! - wołał entuzjastycznie.
- Max, chyba już wiem dlaczego jesteś Max... - mruknęła Elspeth, kręcąc głową. - Nienormalny na max'a.
- Dobra, nie skomentuje tego... - powiedział sceptycznie Jack. - Ale skąd ty masz moje karty?!
- Eee... to twoje? - Max zatrzymał się gwałtownie.
- Człowieku, dostałem to od ojca! - zawołał w odpowiedzi oburzony Jack.
 - Sorry, stary - wymamrotał pod nosem Valdez.
Ponownie rozglądnął się po pokoju i dopiero teraz zobaczył Arianę z ręką na czole i ustami wygiętym w grymasie bólu.
 - I ciebie też - dodał.
 - Utłukę, zamorduje, uduszę... - wysyczała jadowicie dziewczynka.
 - A ja ci chyba pomogę... - odparł cicho Jack, widząc w jakim stanie były jego karty.
 - Przecież przeprosiłem...! - zawołał młodszy chłopiec. Elspeth westchnęła, już miała coś powiedzieć, gdy Marta ją wyprzedziła.
 - Ludzie, my tu jesteśmy, chociaż spróbujcie udawać dżentelmenów - powiedziała. Elspeth przytaknęła twierdząco.
__________________________________________________
Pierwotni bohaterowie byli zarazem tak niedorzeczni, jak głupi i płytcy, bez większych przemyśleń i historii życia, jak idealnym przykładem, że nawet takie debilce jak oni nie są do niczego.
Weźmy sobie takiego Max'a. Jest różnica między nim z pierwszej wersji, a tym z obecnej. Duża przepaść. Max 1 nie myślał, bał się tego, czego powinien się bać. Smuciło go to, co powinno go smucić. Robot. W Max'ie 2 widzę coś odwrotnego. Ma wyrzuty do Reyny, bo Leo ponownie się ożenił, chociaż to nie była jej wina. Po części nienawidzi Sky, bo Leo poświęca jej więcej uwagi, ale kiedy umiera, jest przerażony. Lubi Martę, ale zazdrości jej skrycie szczęśliwej, bezproblemowej rodziny. Długo by wymieniać, jak bardzo jedna postać w dwóch wersjach, nie tak bardzo odległych czasowo, może się różnić. Być może, że przez ten rok wiele zmieniło się w moim trybie myślenia. Być może dojrzałam. Być może zmieniło mnie życie.

czwartek, 12 lutego 2015

Bianca - o sobie.

Zielony jest kolorem nadziei.

Muszę wytłumaczyć wszystko, jeszcze raz, od początku.
Pamiętam większość fragmentów mojego życia. Nawet tort urodzinowy Storma, który zrobiła ciocia Annabeth na jego pierwsze urodziny. Między nami są dwa lata różnicy, co znaczy, że potrafię spojrzeć bardzo daleko w przeszłość... to nie zawsze jest dobre.
Kiedy mam gorszy humor, przypominają mi się mniej dobre chwile życia. Błędy, których mogłam uniknąć, niewykorzystane szanse.

Storm nigdy mnie nie rozumiał. Ojciec zawsze zabierał go do Podziemi, podczas gdy ja musiałam zostawać w tym durnym, powierzchownym świecie. On, chłopak przystojny i zwinny brał się za treningi walki, a ja? Siedziałam przed lustrem z nudów i gadałam sama do siebie. Na dodatek, wszyscy mieli mi za złe, że absurdalnie nic nie robię, tylko przejmuję się wyglądem.

Przestałam interesować się światem bogów, pełnym mitycznych bohaterów i potworów. Wolałam rzeczy stałe i zrozumiałe. Jak dwa dodać dwa, zamiast zastanawiać się, kiedy umrę.
Być może to było powodem, przez który w pewnym momencie przestałam widzieć przez Mgłę.
Nikt z mojej pseudo-rodziny nie komentował tego, że odsunęłam się od prawdziwego życia i zajęłam się sprawami śmiertelników.
Chciałam być normalna.

Czarne włosy, ciemne oczy i jasna, promienna cera zawsze były dla mnie problemem.
Co z piegami? Okropność! Na dodatek ten nos...
nigdy nie byłam pięknością jak mama, ani nawet nie byłam choć trochę naprawdę przystojna.
 "Wyglądasz jak aniołek" - mówiła przedszkolanka kiedyś. Też coś, chyba diabeł z piekła rodem.

Wnuczka Hadesa i Zeusa... pierwsza w historii. Skandal.
Grecy i Rzymianie trochę przymykali na to oko, ale wszyscy wiedzieli, co się święci.
Awantura o nic na Olimpie. Sprzeczki między dziadkami o mnie i Storma nadal trwają, ale na szczęście teraz mniej się o nich słyszy. Każdy z nich chce być "dobrym dziadkiem". Niestety, bogowie, o ile mi wiadomo nigdy nie byli dobrymi rodzicami, a rzadko w ogóle doczekują się bycia dziadkami.

Ach, rywalizacja. Słodka rywalizacja. Towarzyszyła mi odkąd pamiętam.
Wszyscy wszem i wobec uwielbiają Storma, więc muszę umieć rywalizować o względy rodziców.
Mój braciszek ciągle narzeka, że od konkurencji robi mu się niedobrze i boli go brzuch. Też to wymyśliła, pff. Wymiga się od wszystkiego, co nie jest łatwe. Ja już go znam.

Nie żebym była jakaś puszczalska, ale ciocia Persefona zawsze chichocze nalewając mi herbaty, że zmieniam facetów jak skarpety. Cóż, to nie jest do końca prawda. Tylko się tak wydaje, bo moje związki są, hm... wątłe? Miesiąc, góra dwa wytrzymuje z jednym chłopakiem. Albo ona po prostu mnie zdradza, albo rzuca, a potem ciężko się sklejam. "Delikatna jak porcelana..." powiedziałby pewnie Storm, fe. On ma dziwne podeście do niektórych spraw.

Nie, czarny. Oznacza żyzne gleby i dostatek. To jest kolor nadziei.

środa, 11 lutego 2015

IV - ,,Niespodzianki małe i wielkie"

STORM

 - Siema, di Angelo! - Luke Jackson, blondyn z dziwacznym uśmiechem na twarzy i oczach z wiecznym wyrazem "zabiję cię moich odjazdowym spojrzeniem", szturchnął mnie ramieniem.
 - Luke! - Krzyknęła oskarżycielsko Ciotka Annabeth. Ona chyba naprawdę potrafiła obrócić swoją głowę o sto osiemdziesiąt stopni jak sowa. Mój niby kuzyn wzruszył ramionami.
 - Storm, widziałeś gdzieś Młodego? - Zapytał, szczerząc się.
 - Chodzi ci o Max'a? - Domyśliłem się. Prócz Marthy i swojej siostry był cóż, najmłodszy i najdrobniejszy ze wszystkich. Wskazałem w okolice drzwi wejściowych do Wielkiego Domu - Jest tam.
 - Storm, chyba zacznie się wojna na riposty przez ciebie - skomentowała moja siostra, przechodząc niespokojnie obok mnie w czarnym płaszczu. Biance nie było nigdy do twarzy w czarnym, ani nie uważałem czarnego za pomyślny kolor, ale ona zawsze musiała mieć we wszystkim swoje dwa zdania.
 - Zielony jest kolorem nadziei - mruknąłem ostatnio urażony. 
 - Nie, czarny. Oznacza żyzną glebę i powodzenie. To kolor nadziei. 
 - Kto ci to powiedział? - Zapytałem, zdziwiony jej pewną odpowiedzią.
 - Na pewno nie nasza mama. Ona zachowuje się tak, jakby tata wcale nie był synem Hadesa. 
Siostrzyczka była naprawdę podobna do taty. Długie, czarne jak smoła włosy, ciemne oczy. Ten sam kształt nosa i twarzy. Podobna postura i zachowanie. Jest tylko jeden szczegół, po którym można się w jakiś sposób domyślić, że Bianca jest córką mamy. Jasna cera, którą się wszyscy zawsze zachwycali.
 - Chyba zapomniałem wziąć stoperów do uszu - mruknąłem, udając bezsilność. Kąciki ust Bianci podniosły się w górę. Chyba chciała coś jeszcze jakąś trafną ripostę, ale ktoś wepchnął się pomiędzy nas.
 - Naleśniki z dżemem!
Odskoczyliśmy od siebie. Dwie dziewczyny, jedna młodsza, a druga o kilka lat starsza, zaśmiały się.
 - Wasze miny, o-och... były bezcenne! - Zachichotała z początku ta starsza, ale gdy młodsza zaczęła się głośno śmiać, przyłączyła się do niej ta starsza.
Bianca klepnęła się po prostu w twarz i nie odzywała się, chyba zbyt poirytowana, żeby się na coś takiego zdobyć.
 - Martha, Sil... - uśmiechnąłem się nieznacznie. Nikt nie miał prawa straszyć nas naleśnikami z dżemem, oprócz nich. Z potwornym śniadaniem jest pewna dziwna historia, ale może kiedyś ją opowiem. Kiedyś.
       Ciotka Piper krzyknęła, żebyśmy byli ciszej, przekrzykując wszystkich innych, w sumie w Wielkim Domu było jakieś... osiemnaście osób, a wśród starszych trwała jakaś mega ważna rozmowa, a młodsi się strasznie cieszyli, że widzą starych kumpli.
Dawni znajomi? Spoko, mamy jakąś niebezpieczną wyprawę dla młodych, w sam raz na spotkanie z pompą!
     Spojrzałem na Silenę i przypomniałem sobie, jak śmiałem się bez tchu, kiedy zaczęły płonąć jej włosy, kiedy mieliśmy oboje po dwanaście lat. Jeśli teraz by mi to wypomniała, byłbym pewnie czerwony jak burak. Gdyby powiedzieć tak Bianci, nie byłoby problemu. Na jej cerze rumieńce wyglądały bardzo ładnie, a ja przeklinałem w duchu bogów genetyki (to w ogóle tacy są?), że dali mi taką dziwną cerę, na której widać każdą skazę, która wyglądała okropnie.
     Martha wskazała na mnie palcem.
 - Ty jeszcze żyjesz...?
 - No wiesz, u mnie w okolicy nie ma studni, albo twoja matka nie jest czarownicą - powiedziałem ni żartem, ni poważnie. Zhang zmarszczyła brwi, jej bursztynowe oczy jaśniały żywym ogniem.
 - Moja mama... nie jest czarownicą.
 Siostra spojrzała na mnie oskarżycielsko, jakby próbowała naśladować mamę, ale chyba nie zdawała sobie z tego sprawy.
        Percy Jackson podniósł rękę w górę, uciszając wszystkich. Chejron podziękował mu skinięciem głowy.
 - Idźcie, spotkamy się wieczorem. Na obiedzie.
W duchu byłem wdzięczny centaurowi za rozwiązanie takiej głupiej sytuacji.
* * *
 - Gorąco - mruknąłem nieprzytomnie. Luke uśmiechnął się. 
 - Och, gorąco? - Szydził ze mnie. 
 - Zamknij się, Jackson - zakryłem twarz dłońmi. Siedzieliśmy tuż obok fontanny, więc masa półbogów przyglądała nam się jak kosmitom, którzy postanowili zniszczyć kulę ziemską w jakimś filmie katastroficznym Bianci.
 - Jasne - blondyn uśmiechnął się do mnie od ucha do ucha, wstał i po prostu sobie poszedł. Westchnąłem z ulgą.
Luke jest dosyć dziwnym osobnikiem rodzaju półboskiego, ma bardzo hermesowskie usposobienie. Być może to przez ten dziwaczny uśmiech na twarzy, który prawdopodobnie nie opuszcza go ani na krok.
      Miałem wielką ochotę posiedzieć sam, ale zjawiła się Sil.
 - Zgubiłaś Mathę? - Zapytałem, udając, że się rozpogodziłem. Silena potrząsnęła głową.
 - Nie, chciała pogadać z Max'em. A co?
Wzruszyłem ramionami. Nie miało co mnie to interesować.
 - Nic, po prostu pytam. Ej, wiesz, kiedy jest kolacja?
 - O osiemnastej, braciszku, przecież wiesz.
Spojrzałem w tłum nastolatków, w którym było kilka dorosłych osób z czasów rodziców. Bianca się do nas przepchnęła.
 - Hej, Bianca - Silena uśmiechnęła się do mojej starszej siostry. Miałem ochotę powiedzieć jej, żeby się odwaliła i polazła do swojej jedynki, ale usiłowałem także posłać jej uśmiech, który nie wyglądałby podejrzanie.
* * *
Ciocia Piper klasnęła w dłonie, usłyszawszy szczęśliwą wieść. Będąc potomkami bogów nie mamy dostępu do internetu, telefonów i innych gadżetów normalnych ludzi. Dlatego wieść roznoszą się dłużej niż plotki. Piper McLean, córka Afrodyty, nigdy nie lubiła plotkować ani nie wierzyła szczególnie plotkarzom. Zmieniali wszystko, co dotarło do ich uchu. Tym razem jednak nie przekształcili wiadomości w żaden skandal. Ciocia Hazel była w ciąży z drugim dzieckiem, co oznaczało, że Martha będzie mieć rodzeństwo. Przynajmniej zapowiedziane, bo podobno (nie pamiętam tego, ale mama tak mówiła), że kiedy moja przyjaciółka się urodziła, było to kompletnym zaskoczeniem. Hazel nie miała pojęcia o tym, że jest w ciąży ani nie było tego po niej widać przez całe dziewięć miesięcy. W obecnej sytuacji nie wiedziałem, czy gratulować kumpeli, czy raczej jej współczuć. 
Dużo zmieniło się przez rok. Max prawie sięga mi po pachy, Luke przerósł mnie o pół głowy, a Martha zaczęła nosić okulary do czytania. Dobra, może wiele się nie zmieniło, ale miło było odnajdywać różnice między przyjaciółmi sprzed lat, a tymi teraz.
Między moimi znajomymi panowała świetna atmosfera, ale między rodzicami... wyglądali na podenerwowanych, dziwnie skrępowanych i zastraszonych. Nie widziałem ich jeszcze takich. Zupełnie, jakby zobaczyli potwora błotnego.
Nie odpowiadali na moje pytania, mówili tylko "później Storm", albo "jest późno, idź na ognisko a potem do trzynastki". Nie miałem ochoty robić tego drugiego, ale mama spojrzała na mnie tak jakoś dziwnie i po prostu musiałem to zrobić. 
Domek numer trzynaście należy do Hadesa i jest stosunkowo nowy. Ma jakieś jedynie dwadzieścia jeden lat i został wybudowany tuż po drugiej wojnie z Kronosem na życzenia wujka Percy'ego, razem z domkami pomniejszych, wcześniej pomijanych bogów. Cały domek byłby skupiskiem złych myśli, czerni i wszystkiego, co kojarzy się z Hadesem, gdyby na oknie nie było zawsze świeżych, białych kwiatów. Ich zapach zawsze był niczym wspomnienie dzieciństwa i ogrodu starej sąsiadki z Nowego Rzymu. Ona była pierwszą osobą, której śmierć dotknęła nawet mnie, kiedy nie rozumiałem, co to znaczy umrzeć. Nigdy nie wiedziałem, jakie miała kwiaty. Widywałem je zatem tylko na oknie trzynastki, nie mogąc nikogo zapytać o to, jaki to kwiat. Srebrzysty, delikatny i wyglądający na kruchy, jak gdyby dotknąć go, opadłyby wszystkie płatki.
Położyłem się na łóżku i schowałem twarz w poduszkę. Miły wiatr wieczorny owiał mi plecy. Zaraz... wiatr? Dźwignąłem się na łokciach z opóźnionym refleksem. Super, tata byłby dumny.
 - Hmm... Storm? - dobiegł mnie ściszony, nerwowy głos. W drzwiach, w ciemnej aurze stała ciocia Piper. Skradanie się potajemnie nie pasowało do niej. Zawsze była otwarta na mnie i inne ,,dzieciaki", była prawie jak prawdziwa ciocia. Możliwe, że byłaby nią, gdyby dwadzieścia lat temu wujek Jason nie umarł na tej głupiej bitwie, o której uczą teraz nowych obozowiczów... 
 - Uhh...? - sapnąłem, odrzucając koc na podłogę. Zły ruch. - dlaczego się tak skradasz?
Kobieta poruszyła się niespokojnie. Wyciągnęła ręce przed siebie nieznacznie. Dopiero wtedy zauważyłem, że płakała. 
 - Muszę ci coś powiedzieć.

*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*

To nie był sen. Piper obudziła się sztywna w swoim starym łóżku w domku Afrodyty. 
To jednak był sen. Może to koszmar? 
Widziała siebie - nie, nie siebie. Dziewczynę będącą jej klonem. Ona była wyższa niż Piper i o innym spojrzeniu. Na dodatek mogła mieć najwięcej szesnaście lat. Dziwnie się czuła, kiedy nastolatka rzuciła jej się na szyję. Cała zastygła w bezruchu. 
 - Mamo...? 
Piper McLean milczała, dziewczyna puściła ją, zrozumiawszy swój błąd. 
 - No tak - podbródek młodszej Piper drgnął w niekontrolowany przez nią sposób. Była na skraju załamania. 
 - Coś się stało? 
 - Moja mama nie żyje. A ty jesteś tak do niej podobna... naprawdę przepraszam, przepraszam panią...
Córka Afrodyty dotknęła wierzchem dłoni policzka dziewczyny. Ta nie opierała się, chociaż wyglądała na zaskoczoną. Następnie Piper przejechała palcami po jej warkoczach z wpiętymi w nań orlimi piórkami. Spojrzała na jej oczy, czerwone, jak gdyby miała się rozpłakać. Pod nastolatką ugięły się nogi.
 - Dziecko, jak ci na imię?
 - Lana. Lana Grace.