środa, 11 lutego 2015

IV - ,,Niespodzianki małe i wielkie"

STORM

 - Siema, di Angelo! - Luke Jackson, blondyn z dziwacznym uśmiechem na twarzy i oczach z wiecznym wyrazem "zabiję cię moich odjazdowym spojrzeniem", szturchnął mnie ramieniem.
 - Luke! - Krzyknęła oskarżycielsko Ciotka Annabeth. Ona chyba naprawdę potrafiła obrócić swoją głowę o sto osiemdziesiąt stopni jak sowa. Mój niby kuzyn wzruszył ramionami.
 - Storm, widziałeś gdzieś Młodego? - Zapytał, szczerząc się.
 - Chodzi ci o Max'a? - Domyśliłem się. Prócz Marthy i swojej siostry był cóż, najmłodszy i najdrobniejszy ze wszystkich. Wskazałem w okolice drzwi wejściowych do Wielkiego Domu - Jest tam.
 - Storm, chyba zacznie się wojna na riposty przez ciebie - skomentowała moja siostra, przechodząc niespokojnie obok mnie w czarnym płaszczu. Biance nie było nigdy do twarzy w czarnym, ani nie uważałem czarnego za pomyślny kolor, ale ona zawsze musiała mieć we wszystkim swoje dwa zdania.
 - Zielony jest kolorem nadziei - mruknąłem ostatnio urażony. 
 - Nie, czarny. Oznacza żyzną glebę i powodzenie. To kolor nadziei. 
 - Kto ci to powiedział? - Zapytałem, zdziwiony jej pewną odpowiedzią.
 - Na pewno nie nasza mama. Ona zachowuje się tak, jakby tata wcale nie był synem Hadesa. 
Siostrzyczka była naprawdę podobna do taty. Długie, czarne jak smoła włosy, ciemne oczy. Ten sam kształt nosa i twarzy. Podobna postura i zachowanie. Jest tylko jeden szczegół, po którym można się w jakiś sposób domyślić, że Bianca jest córką mamy. Jasna cera, którą się wszyscy zawsze zachwycali.
 - Chyba zapomniałem wziąć stoperów do uszu - mruknąłem, udając bezsilność. Kąciki ust Bianci podniosły się w górę. Chyba chciała coś jeszcze jakąś trafną ripostę, ale ktoś wepchnął się pomiędzy nas.
 - Naleśniki z dżemem!
Odskoczyliśmy od siebie. Dwie dziewczyny, jedna młodsza, a druga o kilka lat starsza, zaśmiały się.
 - Wasze miny, o-och... były bezcenne! - Zachichotała z początku ta starsza, ale gdy młodsza zaczęła się głośno śmiać, przyłączyła się do niej ta starsza.
Bianca klepnęła się po prostu w twarz i nie odzywała się, chyba zbyt poirytowana, żeby się na coś takiego zdobyć.
 - Martha, Sil... - uśmiechnąłem się nieznacznie. Nikt nie miał prawa straszyć nas naleśnikami z dżemem, oprócz nich. Z potwornym śniadaniem jest pewna dziwna historia, ale może kiedyś ją opowiem. Kiedyś.
       Ciotka Piper krzyknęła, żebyśmy byli ciszej, przekrzykując wszystkich innych, w sumie w Wielkim Domu było jakieś... osiemnaście osób, a wśród starszych trwała jakaś mega ważna rozmowa, a młodsi się strasznie cieszyli, że widzą starych kumpli.
Dawni znajomi? Spoko, mamy jakąś niebezpieczną wyprawę dla młodych, w sam raz na spotkanie z pompą!
     Spojrzałem na Silenę i przypomniałem sobie, jak śmiałem się bez tchu, kiedy zaczęły płonąć jej włosy, kiedy mieliśmy oboje po dwanaście lat. Jeśli teraz by mi to wypomniała, byłbym pewnie czerwony jak burak. Gdyby powiedzieć tak Bianci, nie byłoby problemu. Na jej cerze rumieńce wyglądały bardzo ładnie, a ja przeklinałem w duchu bogów genetyki (to w ogóle tacy są?), że dali mi taką dziwną cerę, na której widać każdą skazę, która wyglądała okropnie.
     Martha wskazała na mnie palcem.
 - Ty jeszcze żyjesz...?
 - No wiesz, u mnie w okolicy nie ma studni, albo twoja matka nie jest czarownicą - powiedziałem ni żartem, ni poważnie. Zhang zmarszczyła brwi, jej bursztynowe oczy jaśniały żywym ogniem.
 - Moja mama... nie jest czarownicą.
 Siostra spojrzała na mnie oskarżycielsko, jakby próbowała naśladować mamę, ale chyba nie zdawała sobie z tego sprawy.
        Percy Jackson podniósł rękę w górę, uciszając wszystkich. Chejron podziękował mu skinięciem głowy.
 - Idźcie, spotkamy się wieczorem. Na obiedzie.
W duchu byłem wdzięczny centaurowi za rozwiązanie takiej głupiej sytuacji.
* * *
 - Gorąco - mruknąłem nieprzytomnie. Luke uśmiechnął się. 
 - Och, gorąco? - Szydził ze mnie. 
 - Zamknij się, Jackson - zakryłem twarz dłońmi. Siedzieliśmy tuż obok fontanny, więc masa półbogów przyglądała nam się jak kosmitom, którzy postanowili zniszczyć kulę ziemską w jakimś filmie katastroficznym Bianci.
 - Jasne - blondyn uśmiechnął się do mnie od ucha do ucha, wstał i po prostu sobie poszedł. Westchnąłem z ulgą.
Luke jest dosyć dziwnym osobnikiem rodzaju półboskiego, ma bardzo hermesowskie usposobienie. Być może to przez ten dziwaczny uśmiech na twarzy, który prawdopodobnie nie opuszcza go ani na krok.
      Miałem wielką ochotę posiedzieć sam, ale zjawiła się Sil.
 - Zgubiłaś Mathę? - Zapytałem, udając, że się rozpogodziłem. Silena potrząsnęła głową.
 - Nie, chciała pogadać z Max'em. A co?
Wzruszyłem ramionami. Nie miało co mnie to interesować.
 - Nic, po prostu pytam. Ej, wiesz, kiedy jest kolacja?
 - O osiemnastej, braciszku, przecież wiesz.
Spojrzałem w tłum nastolatków, w którym było kilka dorosłych osób z czasów rodziców. Bianca się do nas przepchnęła.
 - Hej, Bianca - Silena uśmiechnęła się do mojej starszej siostry. Miałem ochotę powiedzieć jej, żeby się odwaliła i polazła do swojej jedynki, ale usiłowałem także posłać jej uśmiech, który nie wyglądałby podejrzanie.
* * *
Ciocia Piper klasnęła w dłonie, usłyszawszy szczęśliwą wieść. Będąc potomkami bogów nie mamy dostępu do internetu, telefonów i innych gadżetów normalnych ludzi. Dlatego wieść roznoszą się dłużej niż plotki. Piper McLean, córka Afrodyty, nigdy nie lubiła plotkować ani nie wierzyła szczególnie plotkarzom. Zmieniali wszystko, co dotarło do ich uchu. Tym razem jednak nie przekształcili wiadomości w żaden skandal. Ciocia Hazel była w ciąży z drugim dzieckiem, co oznaczało, że Martha będzie mieć rodzeństwo. Przynajmniej zapowiedziane, bo podobno (nie pamiętam tego, ale mama tak mówiła), że kiedy moja przyjaciółka się urodziła, było to kompletnym zaskoczeniem. Hazel nie miała pojęcia o tym, że jest w ciąży ani nie było tego po niej widać przez całe dziewięć miesięcy. W obecnej sytuacji nie wiedziałem, czy gratulować kumpeli, czy raczej jej współczuć. 
Dużo zmieniło się przez rok. Max prawie sięga mi po pachy, Luke przerósł mnie o pół głowy, a Martha zaczęła nosić okulary do czytania. Dobra, może wiele się nie zmieniło, ale miło było odnajdywać różnice między przyjaciółmi sprzed lat, a tymi teraz.
Między moimi znajomymi panowała świetna atmosfera, ale między rodzicami... wyglądali na podenerwowanych, dziwnie skrępowanych i zastraszonych. Nie widziałem ich jeszcze takich. Zupełnie, jakby zobaczyli potwora błotnego.
Nie odpowiadali na moje pytania, mówili tylko "później Storm", albo "jest późno, idź na ognisko a potem do trzynastki". Nie miałem ochoty robić tego drugiego, ale mama spojrzała na mnie tak jakoś dziwnie i po prostu musiałem to zrobić. 
Domek numer trzynaście należy do Hadesa i jest stosunkowo nowy. Ma jakieś jedynie dwadzieścia jeden lat i został wybudowany tuż po drugiej wojnie z Kronosem na życzenia wujka Percy'ego, razem z domkami pomniejszych, wcześniej pomijanych bogów. Cały domek byłby skupiskiem złych myśli, czerni i wszystkiego, co kojarzy się z Hadesem, gdyby na oknie nie było zawsze świeżych, białych kwiatów. Ich zapach zawsze był niczym wspomnienie dzieciństwa i ogrodu starej sąsiadki z Nowego Rzymu. Ona była pierwszą osobą, której śmierć dotknęła nawet mnie, kiedy nie rozumiałem, co to znaczy umrzeć. Nigdy nie wiedziałem, jakie miała kwiaty. Widywałem je zatem tylko na oknie trzynastki, nie mogąc nikogo zapytać o to, jaki to kwiat. Srebrzysty, delikatny i wyglądający na kruchy, jak gdyby dotknąć go, opadłyby wszystkie płatki.
Położyłem się na łóżku i schowałem twarz w poduszkę. Miły wiatr wieczorny owiał mi plecy. Zaraz... wiatr? Dźwignąłem się na łokciach z opóźnionym refleksem. Super, tata byłby dumny.
 - Hmm... Storm? - dobiegł mnie ściszony, nerwowy głos. W drzwiach, w ciemnej aurze stała ciocia Piper. Skradanie się potajemnie nie pasowało do niej. Zawsze była otwarta na mnie i inne ,,dzieciaki", była prawie jak prawdziwa ciocia. Możliwe, że byłaby nią, gdyby dwadzieścia lat temu wujek Jason nie umarł na tej głupiej bitwie, o której uczą teraz nowych obozowiczów... 
 - Uhh...? - sapnąłem, odrzucając koc na podłogę. Zły ruch. - dlaczego się tak skradasz?
Kobieta poruszyła się niespokojnie. Wyciągnęła ręce przed siebie nieznacznie. Dopiero wtedy zauważyłem, że płakała. 
 - Muszę ci coś powiedzieć.

*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*

To nie był sen. Piper obudziła się sztywna w swoim starym łóżku w domku Afrodyty. 
To jednak był sen. Może to koszmar? 
Widziała siebie - nie, nie siebie. Dziewczynę będącą jej klonem. Ona była wyższa niż Piper i o innym spojrzeniu. Na dodatek mogła mieć najwięcej szesnaście lat. Dziwnie się czuła, kiedy nastolatka rzuciła jej się na szyję. Cała zastygła w bezruchu. 
 - Mamo...? 
Piper McLean milczała, dziewczyna puściła ją, zrozumiawszy swój błąd. 
 - No tak - podbródek młodszej Piper drgnął w niekontrolowany przez nią sposób. Była na skraju załamania. 
 - Coś się stało? 
 - Moja mama nie żyje. A ty jesteś tak do niej podobna... naprawdę przepraszam, przepraszam panią...
Córka Afrodyty dotknęła wierzchem dłoni policzka dziewczyny. Ta nie opierała się, chociaż wyglądała na zaskoczoną. Następnie Piper przejechała palcami po jej warkoczach z wpiętymi w nań orlimi piórkami. Spojrzała na jej oczy, czerwone, jak gdyby miała się rozpłakać. Pod nastolatką ugięły się nogi.
 - Dziecko, jak ci na imię?
 - Lana. Lana Grace.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz